Sri Lanka – Kandy

autor Tygrysy Podróży
Kandy
Świątynia Relikwi Zęba Buddy w Kandy

„Jestem Namal. Jeszcze nie wiecie jakie macie szczęście, że mnie spotkaliście” – usłyszeliśmy od naszego kierowcy tuktuka zaraz po dotarciu na przystanek autobusowy w Kandy.

„Pokażę zaraz Wam moje zeszyty i co ludzie w nich o mnie piszą”, po czym wyciągnął znikąd 2 bruliony, przekartkował i pokazał nam wpisy po polsku innych turystów. Wszyscy polecali usługi Namala. Pyta nas ile będziemy w Kandy, na odpowiedź, że tylko jeden dzień mówi, że to zdecydowanie za mało i żebyśmy zostali dłużej, a on już się nami zaopiekuje. Stwierdzamy, że właściwie nie spieszy nam się aż tak bardzo i możemy zostać w mieście dwa dni.

Tuk-tuk, czyli czynnik sukcesu w zwiedzaniu świata

Zabiera nas najpierw do fabryki herbaty, położonej niby zaraz przy Kandy, ale w sumie jedziemy tam trzy kwadranse. Po drodze Namal pyta, czy próbowaliśmy już czerwonych bananów. „Rosną tylko w okolicach Kandy”, chwali regionalny produkt. Nie jedliśmy ich wcześniej, więc z chęcią zatrzymujemy się przy przydrożnym stoisku owocowo-warzywnym, by kupić i spróbować wspomnianych owoców.

Czerwone kandyjskie banany

Jedziemy dalej. Tuż przy plantacji herbaty mijamy grupę turystów z Chin. Namal wychyla się i krzyczy do nich: „Lepiej się odsuńcie! Już kiedyś przejechałem dwóch Chińczyków, którzy stanęli mi na drodze”.
– Hmmm… chyba nie lubisz Chińczyków, Namal? – pytam.
– Nie… Nie podobają mi się ich twarze. Lubię Europejczyków, Australijczyków… Azjatów nie.
Na obchód po fabryce zabiera nas ubrana w piękne sari młoda lankijka. Tłumaczy jak wyglądają poszczególne fazy produkcji herbaty. Z dumą mówi o tym, że Sri Lanka jest drugim największym producentem herbaty na świecie i pierwszym na świecie eksporterem. Na końcu wycieczki zaprasza na degustację, z czego bardzo się cieszymy. Tym bardziej, że zapachy unoszące się w fabryce dosyć rozbudziły nasz apetyt.

Fabryka herbaty, my z Namalem

Wracamy w stronę miasta. Nagle Namal coś sobie przypomniał i szybko stara się nam wytłumaczyć, że Polacy często go o to pytają i chcą jechać w miejsce, gdzie wydobywa się spod ziemi kamienie. Nie mamy pojęcia o co chodzi, może o jakąś kopalnię? Ponieważ mówi, że to po drodze, przystajemy, że możemy się tam zatrzymać. Okazuje się, że przyjechaliśmy do sklepu z kamieniami szlachetnymi połączonego z małym muzeum geologicznym.

Szybko przydzielony zostaje nam przewodnik, który okazuje się wielkim pasjonatą tego co robi, a my czujemy się trochę jak niedoinformowani w temacie laicy. Tłumaczy które kamienie gdzie występują, jak się je wydobywa, jakie przybierają barwy itd. W pewnym momencie widząc moją koszulkę w koty, wyciąga telefon, by pochwalić się swoimi kocimi pupilami, co – oczywiście jako niekwestionowana kociara – w pełni zawsze doceniam. Na końcu naszego zwiedzania mówi, że ma nadzieję, że cokolwiek z jego oprowadzania wyciągnęliśmy, odpowiadamy, że jak najbardziej. Mając głowę do liczb zapamiętuję i będę pamiętać na pewno liczbę 8.5, która jest granicą twardości i oddziela kamienie półszlachetne (<8.5) od szlachetnych (>8.5). Schodzimy na dół do sklepu. Nasz przewodnik zachęca nas do rozglądnięcia się i ewentualnego zakupu, mówimy, że dopiero zaczynamy naszą podróż i na pewno nic nie kupimy, za to chcielibyśmy zapłacić za zwiedzanie muzeum. Natychmiast jednak kręci głową, że on rozumie i absolutnie nie mamy mu nic płacić, ważne, że się czegoś nauczyliśmy.

Jedziemy dalej. Po drodzę zatrzymujemy się znowu przy jakiś straganie owocowo-warzywnym. Próbujemy po raz pierwszy jackfruta. Przyznajemy, że zachwyceni jego smakiem nie jesteśmy.

SPA w wersji lankijskiej

Przychodzi czas na chwilę relaksu, jedną z takich, które miałam wpisaną na swoją 'to do list’. Masaż ajuwerdyjski. Sama ajurweda powstała w Indiach, ale na Sri Lance też jest dość popularna i praktykowana. Idziemy oboje, chociaż Wojtek trochę się opiera poddaniu masażu przez mężczyznę. Przekonuje się jednak do tego 'pierwszego razu’ i idziemy. Wrażenia? Wojtek pozytywnie zaskoczony, a ja rozczarowana. Śmierdzę i kleję się od olejku, a sam masaż jakimś wyjątkowym przeżyciem nie był. Chyba pozostanę jednak wierna masażowi tajskiemu – o którym już wcześniej pisałam na blogu – nie dość, że 'sportowy’, mocniejszy i przyjemniejszy, to jeszcze zdecydowanie tańszy!

Dzień kończymy zajadając Kottu w knajpce rekomendowanej przez Namala. Jedzenie dobre, najadamy się za niewielkie pieniądze i kierujemy się spacerem wzdłuż przegu jeziora do naszego pensjonatu.

Jezioro Kandy

– Patrz, nietoperze! – mówi Wojtek zwracając moją uwagę ku niebu
– To jakieś kruki lankijskie są… – odpowiadam.
– Nietoperze!
– Kruki!
– Nietoperze!
– Kruki! A nie… faktycznie nietoperze! – nad nami leci stado czarnych, wielkości kruków nietoperzy. Wygląda to dość mrocznie, na szczęście ptaki latają dość wysoko. W Polsce bałabym się, że mi się wkręcą we włosy, tutaj mogę się bać, że mi urwą głowę…

Kandy – zwiedzanie klasyczne 🙂

Następny dzień zaczynamy od wizyty w Świątyki Relikwi Zęba Buddy. To jedno z najważniejszych miejsc kultu na Sri Lance, dla turystów zaś dość wysoka cena za wejście. No ale poświęcamy się i wchodzimy. Podobno trzy razy dziennie odbywają się w świątyni ceremonie w akompaniamencie bębnów i innych instrumentów, natomiast nam nie udaje się na nią załapać. W świątyni na pewno warto podglądnąć Lankijczyków celebtujących buddyjskie zwyczaje, a także na spokojnie przejść się po terenie kompleksu, bo oprócz samej buddyjskiej świątyni Zęba znajdziemy też małe świątynie hinduistyczne.

Świątynia Relikwii Zęba Buddy w Kandy

„Ale mam ochotę na kawę!” – mówię do Wojtka. Na Sri Lance herbata jest przepyszna, ale kawa… albo jej nie ma albo jest naprawdę bardzo słabej jakości. Wchodzimy więc do jakiegoś lokalu, jak tylko na menu dostrzegam pozycję 'Nescafe’. Wokół sami lankijczycy, właściciel zaprasza nas na tył baru. Po chwili oprócz Nescafe na stół kelner rzuca nam na wyłożone tacce różnego rodzaju Roti. Na pytanie z czym są, kelner przekazuje pytanie dalej do właściciela, wskazując i macając Roti (co właśnie je mamy zjeść) brudnymi rękoma. Ponieważ jesteśmy głodni, zjadamy po jednym – mamy nadzieję, że mniej wymacanym roti i idziemy dalej.

Na ulicach Kandy

Nad Kandy góruje wielki posąg białego Buddy. Postanawiamy się na niego wspiąć, drogę wskazują nam policjanci (nawiasem mówiąc – nigdzie nie widzieliśmy tak przemiłych i uśmiechniętych policjantów jak na Sri Lance). Po pół godziny jesteśmy na miejscu i oprócz podziwiania samego, imponujących rozmiarów, Buddy, mamy okazję popatrzeć na miasto z góry.

Wieczorem udajemy się na pokaz tańców kandyjskich. Swoje kontakty uruchamia Namal i wchodzimy za pół ceny. Pokaz był dość ciekawy, tancerze w różnych, kolorowych stylizacjach, a sam taniec… na pewno daleki od europejskiego. W tle tancerzy bębniarze w tradycyjnych strojach. Co poniektórzy nawet nie kryją się z ziewaniem i nie robią nic, by ukryć widoczne na ich twarzach znużenie. Widzimy, że jeden nawet nie kamufluje się z tym by dawać sobie znaki z kimś za kulisami. Cóż, profesjonalnie może nie było, ale na pewno wiarygodnie. A chyba właśnie by zobaczyć trochę tej wiarygodności warto przyjechać na Sri Lankę.

You may also like

2 komentarze

Ewa www.inaisewa.blogspot.com 16 lipca, 2018 - 8:30 pm

Zachwycające miejsce.

Odpowiedź
podróżożercy 17 lipca, 2018 - 7:29 pm

Oj tak 🙂 My też jesteśmy pod wielkim jego wrażeniem 🙂

Odpowiedź

Zostaw komentarz