Kilka lat będąc w londyńskim metrze natknęłam się na reklamę zachęcającą do odwiedzenia polskich miast. Przy Wrocławiu widniał slogan: „Visit the city you have never heard of”. To hasło też oddaje naszą decyzję o wizycie w Brisbane i stanie Queensland Australii.
O mieście może i kiedyś słyszeliśmy, ale nie na tyle, by się nim podróżniczo zainteresować. Poza tym Australia miała być tylko „zahaczona” podczas naszej podróży. A ściślej – tym „haczykiem” miało być jedno, jedyne Sydney. Jednak jakiś miesiąc przed wyjazdem, w listopadzie, dostaliśmy wiadomość. Na portalu Workaway.info pewna para – Carol i Richard – właśnie z okolic Brisbane, zaproponowała nam wolontariat i zatrzymanie się u nich na kilka tygodni. Nie myśleliśmy długo i po kilku dniach Brisbane pojawiło się na trasie podróży.
Workaway
Kilka słów wyjaśnienia odnośnie idei Workaway dla tych, którzy o nim wcześniej nie słyszeli. Jest to platforma, na której ogłaszają się osoby, które potrzebują pomocy w różnych obszarach: ogrodnictwie, hotelarstwie, przy nauczaniu języków obcych, na farmie itd. Za 4-5 godzin pracy dziennie oferują wolontariuszom w zamian zakwaterowanie, wyżywienie i czasem transport. Oferta prac i miejsc jest naprawdę szeroka, a profile gospodarzy dość dobrze opisane, więc naprawdę jest w czym wybierać. My postanowiliśmy spróbować tej formy podróżowania w Australii i Nowej Zelandii. Głównie z dwóch powodów: towarzyskiego (by móc poznać „lokalsów” i dowiedzieć się czegoś o kraju z ust jego mieszkańców i ekonomicznego (by dać trochę „odsapnąć” naszemu budżetowi w tych drogich krajach. Myśleliśmy, że to raczej my będziemy odzywać się do tzw. host’ów, jednak w przypadku Australii oferta przyszła do nas.
Brisbane
Zaraz po świętach Bożego Narodzenia wylecieliśmy z Sydney do Brisbane. Na lotnisku zapłaciliśmy skandalicznie wysoką cenę za bilety na 30minutową podróż pociągiem na północ Brisbane, by następnie zostać odebranym przez naszego hosta Richarda. Uśmiechnięty Pan po 60-siątce podczas jazdy autem mówi nam, że oprócz nas w ich domu obecnie przebywa jedna dziewczyna z Niemiec, pana z Czech i jego wnuki, ale spokojnie się pomieścimy. Dom okazuje się ogromny, więc faktycznie z miejscem nie ma problemu. To co nam się podoba od pierwszej chwili to basem za domem. W grudniu, australijskim lecie, jest okrutnie gorąco, więc basen to świetna sprawa. Jeśli chodzi o lokalizację, to trafiliśmy średnio. Osiedle mieliśmy sielskie, a jedynym odgłosem oprócz śpiewu ptaków był dźwięk kosiarki sąsiada, natomiast jeśli chodzi o transport do cywilizacji, to nie było innej opcji poza samochodem. Na szczęście udało nam się kilka razy pożyczyć samochód od gospodarzy i zobaczyć miasto i okolicę.
Natknęliśmy się na opinię, że Brisbane to jedno z najnudniejszych miast Australii. Nie ma tu życia nocnego, ciekawych zakątków, a samo miasto, w przeciwieństwie do większości australijskich metropolii, nie leży nad oceanem (chociaż jest do wielkiej wody bardzo niedaleko!). Nasze wrażenie było ogólnie bardzo pozytywne. To faktycznie nie jest miasto przebojowe, ale wydało nam się dobrym miastem do mieszkania.
Waterdragon
Na pierwszy spacer po Brisbane wybraliśmy się w Nowy Rok. Najpierw skierowaliśmy się do parku Roma Street. Bo podobno ładny, ale co najważniejsze – można tam spotkać waterdragony, czyli australijskie agamy wodne. Trochę podchodzimy sceptycznie do tego, że je zobaczymy, bo nadal pamiętamy nasze rozczarowanie z Bangkoku rok wcześniej, jak w parku Lumpini słynącego m.in. z występujących na jego terenie waranów, nie zobaczyliśmy ani jednej jaszczurki… W Brisbane nie musieliśmy na jaszczurki jednak długo czekać. Już przy wejściu zobaczyliśmy pierwszego gada na środku ścieżki. Później widzieliśmy je na każdym kroku. Niesamowite. Trzeba też przyznać, że to dość fotogeniczne zwierzęta, sami zacykaliśmy dziesiątki zdjęć.
Roma Street Park |
Roma Street Park |
Roma Street Park |
Sztuka
Następnie trochę sztuki. Wchodzimy do GOMA, czyli Gallery of Modern Art. Nacinamy się na znany w ekonomii efekt owczego pędu. Otóż, widzimy sporą kolejkę do jakiegoś zamkniętego eksponatu, dodatkowo na kartce obok widnieje też informacja, że z powodu dużego zainteresowania można ją oglądać tylko 45 sekund. To musi być jakieś WOW, myślimy. To i stoimy. 30 minut, 40… po 45 minutach wchodzimy i nie wierzymy. Zostajemy na kilkadziesiąt sekund zamknięci w pomieszczeniu, w którym świecą światełka. Nie chcę być ignorantką – to były bardzo ładne światełka – ale zdecydowanie nie warte tego czasu zmarnowanego w kolejce. Nie tylko naszego, ale i innych stojących tam ludzi. Na oglądanie pozostałej części wystaw nie trzeba było już na szczęście wyczekiwać i bardzo nam się w galerii podobało. Na szczęście sztuka nowoczesna nie okazała się skrajnie nowoczesna (czyt. z gatunku: co autor miał na myśli i dlaczego nikt tego nie rozumie oprócz jego samego?), a na dodatek wejście do galerii było bezpłatne.
GOMA |
GOMA |
Southbank
A teraz spacer po Southbanku, czyli chyba najbardziej popularnej ścieżce spacerowej miasta. Wychodzi słońce, więc mamy świetne widoki na CBD, czyli centrum biznesowe. Po drodze, jeśli ktoś lubi muzea, można wstąpić do Queensland Museum, my niestety nie mamy za dużo czasu, więc rezygnujemy. Mijamy też z podobnych powodów Maritime Museum. Zatrzymujemy się za to w nepalskiej pagodzie, która zaskakująco napotykamy na swojej ścieżce oraz na Streets beach. Napisałam wcześniej, że Brisbane nie leży nad morzem. Nie jest to jednak problem nie do przeskoczenia. Plażę zawsze można sobie zbudować. W porównaniu do reszty miasta – tutaj panuje zgiełk i hałas, bo plaża nieduża, a amatorów kąpieli i złotego trunku, jako ulgi na trudy sylwestrowej nocy, jest pod dostatkiem…
Nepalska pagoda |
Southbank |
Plaża w centrum Brisbane |
Panorama Brisbane |
Przechodzimy na północny brzeg rzeki i idziemy wzdłuż miejskich ogrodów botanicznych. Po prawej stronie park, a po drugiej wieżowce. Co zaś pomiędzy? Przechodzące przez jezdnię jaszczurki. Takie rzeczy tylko w Australii!
Największa atrakcja Brisbane
Co jest największą atrakcją Brisbane? Zdecydowanie subiektywnie odpowiem – Lone Pine Sanctuary, czyli Sankruarium Koali. W to miejsce wybraliśmy się już w inny dzień, bo – niestety – transport w Brisbane jest średnio zorganizowany. Sam dojazd w jedną stronę do sankruarium zajmuje nam około 2 godzin z przesiadkami… Być w Australii i nie zobaczyć koali to skandal. Taki osobisty skandal. Zwłaszcza dla osoby, dla których są one jednym z dwóch głównych powodów, dla jakich się przyjechała do tego kraju.
Spotkanie z koalą
W Lone Pine znajduje się pod opieką ponad setka koali. W różnym wieku, różnych gatunków. Oprócz koali znajdziemy tu też kagury (które możemy pokarmić), emu, wombaty oraz kilka innych gatunków australijskich zwierząt. Bilet nie jest najtańszy, ale za to dostajemy to, czego nie ma w innych ogrodach zoologicznych – mamy możliwość faktycznie obcować ze zwierzakami, mamy je niemal na wyciągnięcie ręki, nie dzielą nas od nich kraty. Dla kogo to za mało, ma możliwość, za dodatkową opłatą, przytulić zwierzaka. Przymykamy oko na nasz budżet i fundujemy sobie tę atrakcję. Niestety chwila przyjemności trwa krótko, bo głównym celem atrakcji z definicji okazuje się zrobienie zdjęcia przytulaczowi z przytulanym, a nie sama przyjemność objęcia zwierzaka. Ja zostaję kilka razy przywołana przez obsługę do pionu, że nie mam patrzeć na swojego koalę, tylko w obiektyw… Cóż, chwila krótka, ale oboje z Wojtkiem ją zapamiętamy. I traktujemy te kilkanaście dolarów jako dobrze zainwestowane pieniądze w nasze podróżnicze wspomnienia.
Lone Pine Sanctuary |
Jeśli wybieracie się do Australii, zróbcie w swoim planie miejsce dla Brisbane. Miasto ma też cudowne okolice oraz wyspy, na które podobno naprawdę warto się wybrać. Nam z różnych względów niestety nie udało się zobaczyć w tym rejonie za dużo. Ale myślę, że kiedyś do Australii jeszcze zawitamy i sporo nadrobimy!